Po praktyce przyszła pora na teorię. Innymi słowy po szaleństwach z policją i prokuraturą, trzeciego dnia skupiliśmy się na literaturze kryminalnej w czystej postaci (z małym acz pouczającym wyjątkiem, ale o tym za moment).
Tłumy na pierwszym wykładzie nie powinny nikogo dziwić. Po pierwsze jesteśmy we Wrocławiu – stolicy kryminału retro i mieście Eberharda Mocka. Po drugie tematem prelekcji była twórczość Marka Krajewskiego właśnie. Po trzecie wykładał (z niezwykłą swadą) Bogusław Bednarek, którego na co dzień słuchają studenci polonistyki na UWr (szczęściarze), a Dolnoślązacy w programie „Labirynty kultury” emitowanym na antenie TVP Wrocław. Tłum się nie pomylił. Wykład okazał się ucztą dla ucha i umysłu.
Wszystko to dlatego, że Bogusław Bednarek to erudyta i wspaniały mówca, który sztukę oracji opanował do perfekcji. A kryminały Marka Krajewskiego to prawdziwa kopalnia tropów i nawiązań do kultury (antycznej zwłaszcza). I tak Pan Bednarek rozłożył nam Krajewskiego na czynniki pierwsze, kładąc szczególny akcent na dwoistość wpisaną w jego twórczość. Z jednej strony bowiem dwójka sztandarowych bohaterów Krajewskiego: Mock i Popielski, to filolodzy klasyczni w pełni rozumienia tego słowa, dla których zwrot ku, dajmy na to, lotnym strofom Cycerona czy spoistym frazom Seneki, był lekiem na frustrację i odtrutką w najtrudniejszych momentach życia. Ale jest też druga strona medalu, ta brudna i niska, nie mająca nic wspólnego z wzniosłością antyku. Krajewski zdaje się szczególnie w tej drugiej stronie lubować, co jak udowodnił Bednarek, dzieje się nie bez przyczyny.
W ten sposób od ropy pulsującej w zepsutych zębach, zmacerowanych skarpet i syfilitycznych kalafiorów między nogami kobiet gładko przeszliśmy do drugiego wykładu, który z kryminałem, a tym bardziej retro nie miał nic wspólnego. Co nie znaczy, że nie był ciekawy. Wręcz odwrotnie.
Choć ciekawy to może niewłaściwie słowo, bo wykład Marcina Maruty (Jurora Nagrody Wielkiego Kalibru, na co dzień radcy prawnego) przede wszystkim miała być pożyteczny i pouczający. Tematem było prawo autorskie, a dokładnie to w którym momencie nas chroni, a w którym nie.
Przydatnych wiadomości i porad dla potencjalnych przyszłych kryminałopisarzy nie szczędzili również uczestnicy kolejnego wydarzenia: panelu dyskusyjnego o kryminale retro. Byli to: debiutantka, która w kryminał została trochę wrobiona Joanna Szwechłowicz, pisarka z dwoma retro kryminałami na koncie (i wielkim apetytem na więcej) Nadia Szagdaj oraz nestor w tym gronie pod względem dorobku i doświadczenia Krzysztof Beśka.
Nie wiem, czy był to świadomy wybór, czy tak po prostu wyszło (jeśli to drugie to tym lepiej), ale każdy spośród trojga gości reprezentował nieco odmienne stanowisko od reszty, co dało nam intrygująco szerokie spektrum odpowiedzi. Bodaj najbardziej wyraziste poglądy i dystans charakterystyczny dla osoby z dużym doświadczeniem pisarskim (i wydawniczym) zaprezentował Krzysztof Beśka. Według niego najważniejsze jest znaleźć sobie ciekawe (jeszcze nie spenetrowane pod kątem retro) miejsce w Polsce i nie wchodzić nikomu w szkodę (jak zrobił Marek Krajewski z Lwowem Pawłowi Jaszczukowi). Beśka wybrał Łódź, miasto jak mówi diaboliczne, które wcześniej tylko raz wylądowało na kartkach kryminału retro (u Konrada T. Lewandowskiego w „Perkalowym dybuku”, łodzianom konterfekt odmalowany przez Lewandowskiego bardzo nie przypadł do gustu). Zainspirował go również film. A dokładnie popmodernistyczna wariacja na temat Sherlocka Holmesa według Guya Ritchiego. Gdy wiedział już gdzie i jak, zadał sobie pytanie kiedy (pod koniec XIX wieku, bo nie chciał jak wszyscy osiąść w dwudziestoleciu międzywojennym), a potem były literackie inspiracje (Żeromski, Orzeszkowa i „Rodzina Połanieckich” Sienkiewicza, słowem wszystko to czego nie czytał na studiach, a studiował i ukończył filologię polską) i zabrał się za tłuczenie (dokładnie tego słowa użył) tekstu metodą Zbigniewa Nienackiego: dwie strony dziennie codziennie. Na szczęście Beśka nie pisze Sienkiewiczem, albo Orzeszkową. Stara się wychodzić czytelnikom naprzeciw i tworzy powieści na modłę amerykańską: dużo dialogów, mało opisów (przyrody), krótkie rozdziały.
Joanna Szwechłowicz na tle Beśki wypada na pierwszy rzut oka skromnie, ale to tylko pozory. Szwechłowicz zadebiutowała, bo chciała się sprawdzić. Na co dzień zajmuje się literaturą popularną, ale od strony naukowej, chciała zatem przekonać się jak to jest z praktyką, a że zawsze z upodobaniem czytała stare kroniki kryminalne padło na retro. W wolnych (od czytania książek, w których przypisów jest więcej niż zasadniczej treści) chwilach sprokurowała powieść obyczajową z lekką nutką kryminalną. Co ciekawe (i bardzo rzadkie w przypadku retro) akcja „Tajemnicy szkoły dla panien” rozgrywa się w fikcyjnym miasteczku. Szwechłowicz tłumaczyła swą decyzję tym, że miejscowość na której się wzorowała jest zbyt mała, aby opłacało się zrobić z niej grupę docelową. Z pewnym niedowierzaniem, ale i nie bez satysfakcji, autorka odebrała rozmaite interpretacje czytelnicze (z genderową i ekologiczną włącznie).
O ile Szwechłowicz i Beśka podkreślali, że pisanie to dla nich przede wszystkim ciężka praca i rzemiosło, o tyle trzecia bohaterka wydarzenie, Nadia Szagdaj posługuje się kategorią natchnienia. Pisze z doskoku, impulsywnie i łapczywie. Książki oddaje po 4 miesiącach pracy i wciąż ma ochotę na więcej. Swoją drogą, posługując się nomenklaturą Beśki, Szagdaj weszła w szkodę Markowi Krajewskiemu. Jej cykl z Klarą Schulz rozgrywa się w Breslau, ale szanse, aby ścieżki Mocka i Schulz są przecięły są raczej niewielkie.
Na koniec organizatorzy zgotowali Jurorowi Nagrody Wielkiego Kalibru Piotrowi Bratkowskiemu zadanie jak z koszmarnego snu: poprowadzić spotkanie z pisarzem z zagranicy (z Danii dokładnie), którego żadna powieść jeszcze nie ukazała się po polsku (premiera 5 czerwca). Oczywiście Piotr Bratkowski dał radę. Duński pisarz Michael Katz Krefeld – jedyny tegoroczny gość z zagranicy okazał się dużym zaskoczeniem, oczywiście pozytywnym. Obaj Panowie tak umiejętnie opowiadali o „Wykolejonym”, że potrafili zaintrygować jednocześnie zbyt wiele nie zdradzając. Powieść ponoć jest niezwykle ponura (czym przywodzi na myśl kryminały Jo Nesbo, choć sam Krefeld wzoruje się raczej na autorach amerykańskich, a Michael Connelly i Cormac McCarthy to jego ulubieni pisarze), zaangażowana społecznie i jest pierwszą częścią zapowiadanej dekalogii, która wciąż rodzi się w głowie Krefelda. Drugi tom jest już niemal ukończony, a w kolejnych główny bohater ma przemieszczać się po Europie (może zawita do Wrocławia?) i zaskakiwać nie tylko czytelników, ale i autora, który same jest ciekaw jak potoczą się losy Thomasa „Ravn” Ravnsholdta przez kolejne lata.
Zofia Jurczak
Zdjęcia Max Bruno Pflegel. Więcej zdjęć na Facebooku .